Projekt Kosz

Chciał przekształcić nastrój w muzykę …..

 

 

 Wielokrotnie już próbowano zdefiniować muzykę Mieczysława Kosza, doszukując się różnego rodzaju wpływów i źródeł inspiracji. Jedni dostrzegają w jego muzyce pewne współbrzmienie charakterystyczne dla twórczości romantyków i impresjonistów, zwłaszcza Debussyego, drudzy skłonni są słyszeć w tej nastrojowej muzyce ślady twórczości Roberta Schumanna, a jeśli chodzi o jazz – Billa Evansa, Milesa Davisa, Lennie Tristano i wielu innych. Mimo tych porównań, Kosz oparł się skutecznie wszelkim zabiegom zamierzającym do zaszufladkowania jego pianistycznej twórczości, bowiem przede wszystkim jest to jego własna muzyka. Zostawmy zatem te, nie prowadzące do niczego dysputy, bo muzyka przeznaczona jest dla ludzi wrażliwych, służy do słuchania, może się podobać lub nie, a dyskusje o niej – przynajmniej w tym miejscu – są już sprawą drugorzędną.

 

Mirosław Bogiel

 

Kosz nigdy się nie oszczędzał, dawał z siebie maksimum i ogromnie się cieszył z każdej możliwości występowania. Nie pozostało chyba w kraju takiego ośrodka, w którym by go nie oklaskiwano i przymuszano do długotrwałych bisów. O powodzeniu muzyki Mieczysława Kosza decydowały nie tylko same czynniki muzyczne – wyrafinowany styl gry, duża wrażliwość dźwiękowa, bogata inwencja, ale przede wszystkim ujmująca prostota i bezpośredniość wypowiedzi. Nie czuję się upoważniony do tego, by zabierać autorytatywnie głos w sprawie warunków, w jakich muzyk ten żył i pracował. Wydaje mi się jednak, że jeżeli nawet i zrobiono dla Kosza bardzo wiele, to w sumie i tak zrobiono za mało.

 

Czesław Gładkowski

 


Najpierw, poruszony jakąś przyjemną i smutną myślą, pomyślałem, że powinienem napisać o Mieczysławie Koszu, pianiście, którego muzykę kocham od dawna – ja i może jeszcze kilka osób w Polsce. A potem zdałem sobie sprawę, i zawstydziłem się okropnie, że przespałem rocznicę urodzin artysty, rocznicę nieokrągłą - 67. Przypadła 10 stycznia. Więc napiszę teraz, trochę bez kalendarzowego powodu, nie czekając na rocznicę jego śmierci – też nieokrągłą, bo 38.

 

Dużo po nim nie  zostało: jeden pełnowymiarowy longplay i dwie, opublikowane pośmiertnie kompilacje różnych drobiazgów nagrywanych dla radia i telewizji. Dużo, dużo mniej tego niż po innym wielkim zmarłym polskiego jazzu, Komedzie.

Komedę zna każdy, Kosza prawie nikt; pierwszy miał w krótkim życiu niewyobrażalnie dużo szczęścia, drugi ciągle dostawał od losu w tyłek; Komeda był przystojny i miał nosa do interesów, a Kosz jak dziecko we mgle, nie potrafił nawet sam wyjść z domu. Gdyby żył, z pewnością byłby jednym z największych jazzowych pianistów świata. Ale umarł młodo i zostawił po sobie legendę skrzywdzonego przez ludzi i los geniusza. 

 

Urodził się w 1944 r. w Antoniówce koło Tomaszowa Lubelskiego. Od małego chorował na jaskrę i w wieku 12 lat całkowicie stracił wzrok. Ojciec nie cierpiał ułomnego chłopca, podobno nawet, chcąc pozbyć się kłopotu, zostawił niesamodzielnego malca na noc w stajni ze złośliwym koniem, na stratowanie. Nic złego się nie stało, tyle że ktoś mądry zorientował się, że w takim domu z chłopaka nic dobrego nie wyrośnie i wysłał go do przedszkola dla niewidomych dzieci w podwarszawskich Laskach.

 


 Tam odkryto jego talent i zadbano, by się nie zmarnował. Zaledwie ośmioletni chłopiec trafił do Krakowa, do nowo powstałej szkoły muzycznej dla niewidomych. W szkole uczył się głównie klasyki (fascynował się Bachem), zainteresował się też muzyką rozrywkową i jazzem. Na egzaminie końcowym szkoły podstawowej 15-latek zagrał tradycyjny program obowiązkowy złożony z kompozycji Bacha i Mozarta oraz słynną kołysankę „Summertime” George’a Gershwina.

W szkole średniej dla zarobku grywał na pianinie w krakowskich kawiarniach, a z czasem i w klubach. W 1967 r. przeprowadził się do Warszawy. Dorabiał w kawiarniach. Zaproponowano mu pierwsze nagrania radiowe, a jesienią - udział w Jazz Jamboree. Kosz wystąpił w ramach koncertu „Nowe twarze w polskim jazzie”. Recenzje były znakomite. Od tego czasu występował nieustannie - w salach koncertowych, na festiwalach w Polsce i za granicą (w tym w Montreux - obok tria Billa Evansa, pianisty, z którym bywał najczęściej porównywany), w klubach. Po koncercie Evans naszego pianistę na wspólną kolację. To była katastrofa: Kosz nie znał ani słowa o angielsku, w pobliżu nie było tłumacza, więc Amerykanin, nie mogąc nawiązać kontaktu z polskim kolegą po fachu, zjadł posiłek w milczeniu i poszedł sobie. Ten upokarzający epizod, mocno wpłynął na i tak niezbyt wysoką samoocenę Kosza.

 

Za życia jego muzyka ukazała się zaledwie trzech płytach: składance „New Faces in Polish Jazz”, albumie Marianny Wróblewskiej, której Kosz akompaniuje w kilku piosenkach, i wznowionym kilka lat temu autorskim albumie „Reminiscence” (numer 25 w serii Polish Jazz), nagranym w 1971 r. w Filharmonii Narodowej z basistą Bronisławem Suchankiem i Januszem Stefańskim na perkusji. 

 

Posłuchajmy tego arcydzieła: „Wspomnienie” zawiera siedem kompozycji, w tym tylko dwie samego Kosza. Reszta to parafrazy („Tańców połowieckich” Borodina, Preludium c-moll Chopina, „Marzenia miłosnego” Liszta i „Yesterday” Beatlesów) i jedna kompozycja basisty Bronisława Suchanka. To muzyka wirtuozerska, ulotna, liryczna w nastroju, często wylewająca się poza ramy rytmu. Wyraziste melodie zdarza się Koszowi skrywać pod niemalże harfowymi pasażami, jakby zależało mu na tym, by ich uroda nie była zbyt oczywista, by nie była zbyt łatwo uchwytna. We własnych utworach pianista wyjściowe melodię i harmonię traktuje ze swobodą większą niż w przypadku opracowań cudzych tematów. Choć jest to free trzymane na smyczy, podporządkowane przejrzystej narracji.

W życiu codziennym Kosz nie radził sobie zupełnie. Ostro pił, za ostro, od pewnego momentu już bez żadnej kontroli, nieustannie był nieszczęśliwie zakochany, często zmieniał mieszkania. Miał zaledwie 29 lat, gdy 31 maja 1973 r. wyskoczył z okna na trzecim piętrze warszawskiej kamienicy. 

 

- Muzyka Kosza to czekanie na piękno - powiedział kiedyś Tomasz Stańko. Roman Kowal, autor książki „Polski jazz”, rozdział o Koszu zatytułował jeszcze bardziej poetycko: „Przerwany lot Ikara”. - Tylko smutek jest piękny - mawiał zaś sam Kosz, zawsze pogrążony w depresji. Słowa,  w sumie banalne, stały się tytułem monografii napisanej przez Krzysztofa Karpińskiego. Trudno ją dziś dostać, szkoda, ale się nie dziwię. Kto chciałby czytać o kimś, w kogo życiu było tak mało nadziei?

 

PS. W 2007 r. Robert Kaczmarek nakręcił udany dokument o Koszu, choć nadał mu zupełnie rozpaczliwy tytuł  „Esencja nastroju”.